Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/244

Ta strona została uwierzytelniona.

Równowartościowość wszystkich możliwych czynów: złych i dobrych, stała się dla niego czemś jasnem „jak słońce“ i dziwił się jak mógł nie widzieć tego wcześniej. Resztki „przyzwyczajeniowej“, nie ujętej w żaden pojęciowy system, nie popartej religją, etyki, roztapiały się w „nicościowym“ absolutyźmie wszechrzeczy. Był tylko nieskończenie wąskiem przecięciem dwóch światów: czasowego i przestrzennego: subjektywnego bytu i zewnętrznego wszechświata — granicą dwóch nieskończoności: jednej w małości, drugiej w wielkości i jak Bóg unosił się nad bezimiennym chaosem. W tę cienką tafelkę biły dwie fale ponadskończonych niepojętych istności. Nienazwane pełzło z oddali… Puls walił mu w skroniach, a biczowane, alkoholem naprzemian z kokainą, serce, łomotało nerwowym truchcikiem najmniej 150 razy na minutę. Zacichł gwar wychodzących „drogistów“, którzy poszli skończyć wieczór gdzieińdziej, zdaje się do Ziezia, gdzie były jakieś „nadzwyczajne dziewczynki“. Pałac zaległa cisza. Czasem tylko słychać było świst dalekiej lokomotywy, lub stłumione buczenie i furkot przelatujących automobili. W tę ciszę, jak w miękki futerał włożył się subtelny szept Łohoyskiego:
— Czy rozumiesz teraz? — Atanazy kiwnął głową. — My jedni: niema świata poza nami: niema ciał i dusz. Bądź moim, tak, jak ja twoim jestem oddawna. — Szept ten był przyjemny: zaniknęło uczucie wstrętu w wygładzonem, beztreściwem, zdolnem do przyjęcia wszystkiego — od zbrodni do objawień — wnętrzu psychicznem. Na tle niepokoju serca i powierzchownych nerwowych splotów, ten spokój wyższych centrów, zdawał się niepojętym cudem. Łohoyski stanął nad nim i patrzył mu w oczy. — Czy mogę siąść przy tobie? — spytał głosem, który przeniknął Atanazego, jak naoliwiona szpada i wstrząsnął dziwnym, nieznanym dreszczem rozkoszy. „On nie jest kobietą — to jest ten je-