Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/248

Ta strona została uwierzytelniona.

my… ale poza sobą: w samym środku tego, czego niema… To cudowne… i t. d. i t. d.
A zdawało się im, że mówią rzeczy niesłychane, że gdyby kto to zapisał, to byłyby objawienia dla całej ludzkości. „Takiem jest przeklęte koko, »la fée blanche«“, jak to sobie potem mówił Atanazy.
Zimowe ranne słońce wpadało przez zapuszczone rolety, oświetlając żółtem światłem straszliwy nieład pokoju i zielone, obłąkane twarze zanarkotyzowanych „przyjaciół“. Cud dopełnił się: „zabili“ nie tylko świt, ale biały dzień. Ale co teraz? Łohoyski jako dawno „wtajemniczony“, drzemał na kanapie, słuchając urywanych, bezsensownych zdań Atanazego, który jak hyena w klatce, chodził tam i napowrót nerwowym krokiem, gestykulując w sposób zupełnie dla siebie obcy. Miał obce ruchy, obcą twarz, faktycznie był kim innym. Miał wrażenie, że rzeczywistość, spuchnięta, wypięta, obrzmiała, nabiegła do pęknięcia najistotniejszym swym sokiem, oddaje mu się bez pamięci w rozpaczliwem pożądaniu. Był jej cząstką, przyjmował wszystko w siebie, a jednocześnie gwałcił cały świat, miażdżył go w sobie, przeżywał, trawił, womitował (czy wymiotował) i znowu pożerał. Odsłonił roletę i przez oślepiający blask spojrzał na podwórze pałacu, zawiane czystym świeżym śniegiem, różowo-pomarańczowym w rannem słońcu: nizki murek, a dalej ogród, w którym bezlistne drzewa pod światło, zdawały się być zrobione z rozżarzonych do czerwoności żelaznych prętów. Pod murkiem kładł się fioletowo-niebieski cień, niewypowiedzianej piękności. Zachwyt Atanazego doszedł do szczytu: już nie mógł go znieść; już wszystko pękało, rwało się, jakby powoli wybuchający pocisk wewnątrz mózgu. Wiązania świata trzeszczały, działo się coś niepojętego, nawet w dotychczasowych kokainowych wymiarach. Gdyby Atanazy mógł widzieć swoją twarz przylepioną do szyby, przeraziłby się. Goya, Rops