Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/250

Ta strona została uwierzytelniona.

było fałszywe banknoty, zapłacić szczerem złotem za wszystko i to z lichwiarskim procentem — inaczej więzienie, lub śmierć. Stało się to nagle, cicho, tajnie, zdradliwie. Na nieprzygotowanego, tonącego w zachwycie Atanazego, zwaliła się góra niewiarygodnej ohydy i przerażenia — przesadził dawkę i cały „katzenjammer“ czy „pochmielje“ (dziwne to, że niema na to polskiego słowa), które mogło przyjść nazajutrz powoli, zrealizowało się nagle, w jednej chwili, w najwyższej swej potędze. Już nie można było szukać zbawienia w szklanej rurce z białym proszkiem — tam była jedynie śmierć. Atanazy czuł, że już zwarjował, że męka ta jest nie do zniesienia, że nigdy nie zaśnie i takim będzie przez całą wieczność. O ile wczoraj wieczorem wszystko (zaczynając od pepitowych portek Jędrusia) nie zmieniając się, stało się w niepojęty sposób piękne, jedyne i konieczne, o tyle teraz, przeskakując punkt normalnie wstrętnej rzeczywistości, wahnęło się o ten sam kąt, a może większy jeszcze, w odwrotną stronę: obrzydzenia, przypadkowości, bezładu i strachu. Ale to było dopiero zaśnieżone podwórze i ogród zalany rannem, styczniowem słońcem — coś względnie dość pięknego w obrębie miasta. Atanazy odwrócił się i zapadł wzrokiem w obrzydliwą, żółto-ciemnawą głąb pokoju. (Słońce uchodziło precz od tego widoku, przesuwając się na prawo). I wtedy pojął, że męka bez granic jest jeszcze przed nim. Już zdawało się, że przeżył coś najgorszego, a tu spiętrzyła się przed nim obrzydliwość tysiąckroć wyższego napięcia. Przypomniał sobie (teraz dopiero) wszystko i zatrząsł się od niedającej się objąć zgrozy. Pół-nagi, rozwalony na brzuchu Jędrek, z wypiętą tylną częścią ciała, był najjaskrawszym symbolem niemożliwego w swej potworności upadku. Przez chwilę chciał Atanazy poprostu wziąć nóż stołowy i zarżnąć tego bydlaka. Ale opanował się ostatnim błyskiem świadomości. Ocucił go strach (ale już inny) zwierzęcy, dziki o siebie,