Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/251

Ta strona została uwierzytelniona.

o mózg, o serce. Ten strach dał mu jakąś automatyczną bydlęcą przytomność i zimną krew. Zbudził Łohoyskiego z jego otumanienia, dotykając się go ze wstrętem jak ropuchy. „Oto jest twoja przyjaźń i »sztuczne raje«“, zamruczał do siebie przez zaciśnięte, zgrzytające, jak u potępieńca na sądzie ostatecznym, zęby. Udawał, że wszystko jest dobrze, aby jaknajprędzej wymknąć się stąd. Ale sam nie miał odwagi wyjść na słoneczne ulice, oczekującego nowego zamachu stanu, miasta. Łohoyski ocknął się: był jakiś dziwnie przytomny (pozornie), zimny i daleki, a jednak grzeczny i uprzejmy, a nawet dobry.
— Słuchaj, Jędrek: przekręciło mi się wszystko. Mam wrażenie, że mózg mi fiknął ze sto razy kozła w czaszce. Wszystko jest inne, podwójne, a nie wiem jak się to stało. Ja sam jestem podwójny. —
— Przesadziłeś dawkę jak na pierwszy raz. —
— I ostatni — możesz być pewny. O ile nie zwarjuję. — Atanazy mówił jak automat. Jedynie trzymał go na powierzchni ten straszliwy, zimny strach — przed sobą samym także.
— Nie tak to łatwo zwarjować, jak się mówi. — Zbadał mu puls. — Eh — nic ci nie będzie. Zaraz dam ci bromu. Wybacz, że jestem taki jakiś obojętny, ale to zmęczenie. Taziu: nie rób takiej miny — przecież przyjaźń nasza trwa dalej: nic się nie zmieniło? — Wziął jego rękę i uścisnął mocno. Atanazy wyrwał mu się, nie ukrywając wstrętu.
— Potem, potem. Nic nie wiem. Ratuj mnie wpierw. Ja się boję. Boję się, że za chwilę nie wiem co zrobię. Okropnie mi jest. Tamten drugi wie, że nie wie co ten zrobi — nie masz pojęcia, co to za męka. — Łohoyski przyjrzał się mu uważnie, uśmiechnął się pobłażliwie, włożył piżamę i zaczął szukać jakichś antydotów.
— Powrócisz do mnie jeszcze — nie bój się — powiedział łagodnie, lecz stanowczo. Zupełnie nie był po-