dobny do siebie samego, nawet z wczorajszego wieczoru. Po zażyciu dużej dawki bromu z chloralem, Atanazy poczuł, że coś jakby jest trochę lepiej, ale nie miał jeszcze nadziei, że to przejdzie.
— Wiesz — mówił spokojnie Jędruś — Alfred umie robić jakieś pasy magnetyczne — parę razy mnie wyratował. — To mówiąc wypił szklankę wódki i zażył wprost do ust dużą kupkę „tego“ Atanazy patrzył na to ze zgrozą.
— Nie — niech mnie tylko nie dotyka ten bydlak. Odwieź mnie do domu: ja się boję dnia. —
— Wybacz Taziu, ale nie. Jestem zmęczony. A przytem teraz muszę być sam — może zasnę. Ja śpię co parę dni parę godzin. Teraz mam taką chwilę. — Atanazy poczuł całą przepaść, która ich dzieli. Z Łohoyskiego wyłaził ten „hrabia“, któremu czasem zazdrościł jego hrabiostwa i tego właśnie nieuchwytnego czegoś. A z „uchwytnych“ rzeczy rysowało się w całem zachowaniu się Jędrusia zupełne nieliczenie się z niczem i z nikim, egoizm i ta naturalna wyższość, płynąca nie tyle z urodzenia, ile z wychowania w pewnej, od wieków spreparowanej, atmosferze. I rzecz dziwna: mimo wszystko to były te właśnie cechy, które w tej chwili stanowiły cały urok Łohoyskiego, to coś, co przeszkadzało Atanazemu znienawidzieć go ze szczętem.
— Odwiezie cię Alfred — mówił dalej Łohoyski — a pojutrze spotkamy się i pomówimy o wszystkiem. Podobno rewolucja numer drugi odłożona na 5 dni. Mamy czas. Pojedziemy w góry. —
Pękła nić dawnej sympatji, ale poza tem ukazało się coś nowego. „Może to początek nowej przyjaźni“, pomyślał gorzko Atanazy. „To bydlę ma jakąś wyższość nademną. Jest w nim jednak coś tajemniczego.“ Jeszcze nie mógł Atanazy pojąć całego swego upadku. Zasłaniał mu to „przeraźliwy strach“, tak przeraźliwy, jak ten, który doprowadza ludzi do rozwolnienia.
Za chwilę jechał już sankami w towarzystwie fa-
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/252
Ta strona została uwierzytelniona.