Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chce mnie pani przezwyciężyć w dość tani sposób...
— Ani myślę. Ale wskutek ogólnej wzrastającej gorączki życia w naszych czasach, a specjalnie po wojnie, wiek szaleństwa dla mężczyzn, dotychczasowa czterdziestka, został przesunięty na kilka lat wcześniej. To jest szaleństwo z pana wewnętrzną strukturą niedoszłego artysty wpakowywać się teraz w małżeństwo. A przytem resztki sumienia, raczej sumieńka, które ma pan jeszcze. Zwarjuje pan napewno.
— Co kogo to obchodzi, choćbym nawet kark skręcił. Jestem sam. Tak: ma pani rację: jestem niczem i dlatego właśnie mogę sobie pozwolić na eksperyment, na który jakiś ktoś pozwolićby sobie nie mógł. A jednak mimo wszystko boję się: boję się samego siebie. Nie wiedziałem dotąd kim jestem. Coś się odsłoniło, ale jeszcze nie wiem wszystkiego. Ach — nie o to chodzi — a może o coś, co jest z tem związane: metafizyczny sens życia bez religji.
— Bez tych tajemniczości. Nie lubię sztucznej komplikacji. Pan nie ma prawa mówić o religji. Zaczynam żałować, że nie ośmieliłam pana do tego stopnia, aby się pan mnie właśnie oświadczył.
— Wiedziałem, że tak będzie. Co zaś do ośmielenia, to przecież zdaje się dosyć...
— Głupi pan jest: ośmieliłam pana do pocałunków, ale nie do oświadczyn. Chyba pan jeszcze nie wie kto jestem...
— Wiem. Wiem też kim jest ojciec pani. Słyszałem o wszystkich pani konkurentach: tutejszych i zagranicznych: hrabia de La Tréfouille, książę Zawratyński...
— Nie odbiegajmy od tematu. Co dalej?
— Otóż względna zamożność mojej narzeczonej jest dla mnie raczej przeszkodą do małżeństwa. Ale pokonałem ten problem na tle rzeczywistości uczuć.