Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/292

Ta strona została uwierzytelniona.

Tvardstrup, który coraz wyraźniej zakochiwał się w Heli. Atmosfera wtedy gęstniała i pęczniała w jeszcze bardziej złowieszczy sposób.
Któregoś dnia Atanazy powiedział sobie wyraźnie i nieodwołalnie, że bez Heli żyć więcej nie może — a jednak żył i nie był w stanie zrobić żadnego kroku w kierunku przerwania tego stanu. A o wyjeździe nawet myśleć nie mógł. Stało się to nieznacznie, niedostrzegalnie i zanim się opatrzył, już był po „tamtej“, „czarnej“ stronie swego życia, po stronie zniszczenia. Ona widziała dokładnie jego nagłą przemianę, gdy mienił się pod jej ukośno-błękitnem, drażniącem spojrzeniem. A gdy zwracała się potem do nienawistnego Atanazemu Tvardstrupa, nieszczęśliwy „kochanek“ doznawał charakterystycznego, pozornie bezpłciowego ściągnięcia się wszystkich bebechów w jeden węzeł bezbolesnego bólu. Pierwszy raz zaczął pojmować ten niezwyciężony dotąd Don Juan, że zazdrość nie jest czczym wymysłem, jak to twierdził dawniej.]
Był już koniec marca i w górach wytworzył się „firn“. Dnie były gorące, wiosenne. Płowo-niebieskie niebo ziało łagodnem ciepłem, a „szrenie“ na grzbietach gór błyszczały jak aluminium. W dolinie duże płaty gołej, gorącej ziemi wydawały zapach zmysłowy, podniecający. Ogólny nastrój wszystkich był bydlęcy, daleki od przepojonego metafizyczną dziwnością okresu prawdziwej zimy. Całe towarzystwo udało się któregoś dnia na przełęcz Bydlisko, skąd zjazd był niebywały na drugą, luptowską stronę. Żar był iście tropikalny i wszyscy wspinali się w silnych negliżach, po wschodnim stoku góry, graniczącej prawą stroną z przełęczą. Tvardstrup poprosił o pozwolenie zdjęcia koszuli i nikt, jako oryginalnemu szwedowi, odmówić mu tego nie mógł. Po chwili, na tle zwykłego, krajowego śniegu, zabłysły w słońcu jego potworne, czysto-szwedzkie mięśnie. Hela szła pierwsza, za nią on, a za nimi Atanazy.