Reszta wlekła się w tyle. Atanazy wściekły był na Tvardstrupa za to obnażenie się i za to, że nie mógł zrobić tego samego, co on, z obawy przed względną nikłością swoich muskułów, które, jakkolwiek wcale niezłe same w sobie, nie mogły się równać z żelaznemi zwałami mięsa tamtego. Złość zatykała go i dlatego nie mógł nadążyć tamtym. Zadyszany, widział, jak przeszedłszy małe cieniste zagłębienie, zabłyśli na grani w słońcu, na tle granatowego nieba. Rozwiana blond-broda Tvardstrupa świeciła jak złota, gdy pochylał się ku Heli ze śmiechem. Na grani dął gorący południowy wiatr. Odległe luptowskie góry ginęły w rudawej mgle. Ponieważ śnieg od południowej strony był zbyt mokry, Tvardstrup rozpoczął ćwiczenia na tem samem zboczu, którem wyszli byli do góry. Przez chwilę Atanazy z Helą zostali na przełęczy sam na sam. Hela, wpatrzona rozszerzonemi oczami przed siebie, w kierunku południowych gór, zdawała się wchłaniać w siebie wszechświat cały w bydlęcem zapamiętaniu. Straszliwe nienasycenie objęło jej głowę prawie dotykalnemi mackami. Atanazy zapatrzył się na jej drapieżny profil, owiany ryżemi włosami, targającemi się w wichrze. Była dla niego w tej chwili widomym symbolem całego sensu istnienia. Gdyby nagle znikła i on chyba znikłby z nią razem. „I to bydlę...“, pomyślał prawie jednocześnie o niej i tem samem słowem o szwedzie, którego nawoływania słyszał, z zapadającego już w granatowy cień, północnego stoku kotła. Przemijała nieznacznie jedna z tych nikłych chwil, w których ważą się przeznaczenia przyszłości, w których są potencjalnie zawarte. Nagle Hela, która zdawała się nie pamiętać o istnieniu „kochanka“, odbiwszy się silnie kijkami zaczęła zjeżdżać w prostej linji na południową stronę śnieżystym żlebem, po którego bokach sterczały grzędy nagich skał, pokrytych żółtym porostem. W Atanazym coś się szarpnęło: polecieć tak za nią, zapomnieć o wszystkiem, zostać
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/293
Ta strona została uwierzytelniona.