nazy wyszedł na balkon. Z pokoju Heli buchało światło — co tam się dziać mogło? — Nie mógł, nie śmiał tam pójść. Wicher, zaczaiwszy się po południu, uderzać zaczął ze zdwojoną gwałtownością. Żółtawy sierp księżyca i srebrzysty Jowisz zdawały się pędzić do góry nad przelewającym się wdół złowrogim wałem obłoków. Zdaleka, od strony „miasta“, słychać było w momentach ciszy inną muzykę: jazzband. Te dwie współczesne muzyki, przeplatające się ze sobą z dwóch odległych szczytów (bo czyż tamta też nie była szczytem czegoś?) zawierały w swoich granicach całe życie: to gasnące, mieniące się jeszcze szalonemi, ale trupiemi barwami jesieni, po której miała nastąpić beznadziejna, nieskończona szara godzina zimowego mroku, zupełnej martwoty. Już niedaleki jest ten czas, ale jesień trwa jeszcze — jego jesień też. Jeszcze chwila, a życie przemknie i nie zostanie z niego nic — chyba jakaś tam głupawa filozoficzna dywagacja i może „Melchior“ — trzeba używać póki czas. A w środku tych dwóch muzyk dzikie podmuchy wichru, tego samego pewnie, co w kambryjskiej epoce, wiecznie młodego starca. Ale i on nie był wieczny — wygładzi jeszcze ostatniemi podmuchami piaskowych burz opustoszałą, wyschłą planetę a potem zamrze w rozrzedzonem, bezwodnem powietrzu, zacichnie w mrozie międzygwiezdnej przestrzeni. Atanazy czuł (co rzadko mu się w ostatnich czasach zdarzało), że dzieje się to na planecie, na jednej z miljonów planet: astronomiczny wymiar, dodany do zwykłego stanu między 6-tą a 7-mą, miał posmak sztyletu wbitego między oczy. I nagle okropny wyrzut, czający się do tej chwili, po raz pierwszy wdarł się w ten mizerny światek prawie że urojonych przeżyć: „zabiłem człowieka dla tamtej“. Biedny szwed stanął pierwszy raz przed nim (jako ten zabity) jak żywy, z wesołemi oczami i mosiężną brodą. Przesunął się też obraz widziany na grani Bydliska: ich dwoje w słońcu i on
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/317
Ta strona została uwierzytelniona.