duchowo dla siebie stworzeni. Taka idealna para, którą
się raz na tysiąc lat spotyka na świecie. Nie — ja mam dosyć tego. Nikt mi go nie zastąpi“. Nagła złość ją ogarnęła. Schwyciła i gorączkowo podarła jakieś tam dziecinne szmatki, które szyła dla Melchiora. „Biedny Melchior! Nie ujrzy nigdy tego świata i tem lepiej dla niego.“ Zdawała sobie wyraźnie sprawę z warjactwa tych myśli. A tam trwało to okropne dalej i im obojgu było tak przyjemnie, kiedy ona… A głos jakiś mówił: „Poczekaj do jutra choćby. Poczekaj tydzień. Wszystko się wyjaśni. Urodzisz dziecko — będziesz żyć dla niego“. Ale gwałtowność i niespodzianość tamtego wrażenia, a głównie obraz tych nóg „tamtej“, skurczonych od rozkoszy, stawiał nieprzebyty mur między tą myślą, a chwilą obecną. Zosia była jak w hypnozie. Śpieszyła się, aby nie stracić ochoty na śmierć przedwcześnie. Napisała ledwo czytelnemi kulfonami:
„Przebacz Taziu, ale nie wiedziałam, że jesteś taki podły. Mógłbyś nie kłamać przynajmniej. Nie będziesz miał syna degenerata, bo go zabieram ze sobą. Twoja Zosia“ |
Parę łez padła na te gryzmoły, tworząc pierzaste plamy. Ale twarz miała zaciętą, spokojną. Niepodobna była do siebie. Nie poznała się, gdy z przyzwyczajenia spojrzała w lustro przechodząc. Z szafy wzięła duży bębenkowy rewolwer Atanazego i włożywszy na gołe nogi pół-buciki i narzuciwszy futro wyszła przez boczne schody, minąwszy drzwi do pokoju matki. Nie miała odwagi spojrzeć na nie. Tam było ocalenie, ale go nie chciała. Było już zapóźno. Dął wicher, taki sam, ten sam, który niedawno, parę godzin temu, chłodził rozpalony podły łeb Atanazego. Zaczynał kropić deszcz, zmięszany ze śniegiem. Zosia płakała teraz otwarcie, pełnemi oczami, całem ciałem. Potworny żal tego bied-