mój zadek się zocyno, a twój końcy — mówił pijany, Jaś Baraniec.
— Zbudź się — szeptał mu drugi, Wojtek Burdyga. — Ani wis kie on ci te śtuke wykono. — Łohoyski nie słuchał już. Zachciało mu się nagle kokainy. Pod wpływem szalonego picia bez miary przypomniało mu się wszystko i straszny żal za ulubionym narkotykiem złapał go jak miljony kleszcz za całe ciało. Każda komórka zosobna i zaćmiony mózg, błagały go choćby o szczyptę trucizny. Mignęło mu w ciemnej głowie, że Atanazy ma ten zapas, który on dał mu w mieście — nagle rzucił się ku drzwiom, zapominając o wszystkich przysięgach. Musi być znowu w tym świecie — wytrzymał jednak dwa miesiące. Już było prawie jasno. Buchnęła para — przez nią rysował się obraz biało-różowego śnieżnego poranka — jakby na innej planecie. Gór nie było widać we mgle — pobliskie świerki gięły się od okiści. Ku chałupie biegł ktoś od strony lasu.
— To ten bałwan wraca. Namyślił się za 200. Żeby ta biedna Hela wiedziała na co ona wydaje pieniądze — pomyślał Łohoyski.
— Panowie, panowie — a dyć tam ta Jatanazowa pani przystrzelona w śniegu lezy — krzyczał Jędrek. Wszyscy kopnęli się da lasu jak stali. Jagniesia, zarzuciwszy kożuch na nagie ciało, biegła pierwsza, aż jej prześliczne zresztą piersi lubieżnie mlaskały, zmęczone pieszczotami księcia. Jaś Baraniec pobiegł dać znać do willi. Zosia leżała przysypana śniegiem, z rozchylonemi ustami i pół przymkniętemi oczami. Nie było znać na jej twarzy ostatniej walki o życie: spokojna była i pogodna. Wokół śnieg padał miarowo, bez wiatru — brał lekki mróz. Nieśli trupa milcząc. Wytrzeźwieli wszyscy — na razie przynajmniej — powiew śmierci zwarzył w nich wszystkie żądze. Nagle stali się cisi, milczący, głębocy. Każdy robił jakiś rachunek w my-
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/333
Ta strona została uwierzytelniona.