mie i pantoflach rozczochrany, nieprzytomny Atanazy. Zatrzymał się — oni opuścili ciało na ziemię. Właśnie przy drodze był mały grzbiecik gliniasty ze ścieżką — tam ją położyli, na podwyższeniu. Była cisza — w jałowcach syczał lekki jak chuch powiew zrywającego się wschodniego wiatru. Krupy z szelestem padały na ubrania. Atanazy milczał, a świat cały stawał mu dęba pod czaszką. „Zosia nie żyje“, szeptał, ale nie rozumiał tych słów. „To mi da nowy wymiar pojmowania siebie“, rzekł w nim ktoś zupełnie zimno. Jeszcze czuł tamtą rozkosz, a tu już trup i to trup Zosi. „Ach — więc ten syn także już nie żyje“. Tu jakiś ciężar spadł z niego, zdawało się tu, na tę glinkę przysypaną krupami, jako zupełnie materjalna bryła. Górale szeptali między sobą. I dopiero teraz, kiedy ucieszył się prawie, że nie będzie miał syna, zrozumiał nagle, że stracił ją i że zwrotnicę jego życia nastawił jakiś groźny zwrotniczy-bóg na ten tor, wiodący ku zniszczeniu najistotniejszemu. Wyrok słyszał tętniący gdzieś aż w głębi bebechów i pochylił się ze czcią jakąś idjotyczną przed tajemniczą siłą, która mu przyniosła to nieszczęście. A jednocześnie wybuchnęła ze zbolałego, umęczonego jego serca dawna miłość do Zosi. I choć wiedział, że było to wtedy kłamstwem, którem chciał, histerycznie kłamiąc przed sobą, zamknąć przed samym sobą, na zawsze tę drogę, której symbolem była tamta kobieta, jednak kochał Zosię w tej chwili tak, jak wtedy, w ten dzień, kiedy szedł zdradzić ją po raz pierwszy — i może teraz nareszcie było to prawdą. A zresztą wogóle gdzie jest prawda w tych rzeczach — kto wie cokolwiek napewno? „Dlaczego nic nie może być takiem, jakiem jest i powinno być? Czyż nie może być choć jednej chwili szczęścia?“ — pomyślał z bezdennym, a dziecinnym egoizmem, ten piękny, dość inteligentny, dwudziestokilkoletni dryblas, zbyteczny w najwyższym stopniu na tym świecie. I w tej chwili wszedł
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/335
Ta strona została uwierzytelniona.