co innego, rozpalonem żelazem przypiekł. Ale to, co go czekało było jeszcze okropniejsze. Cały ten ból był teraz czysto bydlęcy: nie dawał żadnych metafizycznych przeżyć. Śmiech wykrzywił twarz Atanazego, jakiś śmiech wywrócony spodem na wierzch, jak rękawiczka, czy pończocha.
Hela patrzyła spokojnie na zmarłą. Nie zazdrościła jej śmierci, ona, która tyle razy, od tak dawna usiłowała „opuścić ten świat“. Ta notoryczna samobójczyni żyje, a tamta, pełna radości życia, medyczno-pielęgniarska, poczciwa, demi-arystokratyczna Zosia leży z rozwalonem sercem. Prawie nie do uwierzenia. Nie czuła żadnych wyrzutów. Jej wina, że nie umiała go przy sobie zatrzymać. Nie będzie się poświęcać dla nikogo. Zresztą już zapóźno. Ale tysiąc razy postąpiłaby tak samo. Może kto to nazwie świństwem, ale ona odpowiada za to tylko przed sobą. „Zbrodnia popełniona w imię najwyższego życia jest tylko odparowanym ciosem włóczni“, — przypomniało się jej jakieś zdanie z Micińskiego. „Może papa-by mnie zrozumiał i usprawiedliwił.“ Atanazy był teraz jej — był tym, którego przeznaczenie miała wypełnić i udoskonalić w cierpieniu, radości, zbrodni, nawet w świństwie. Katolicki Bóg przestał dla niej istnieć zupełnie — nie było winy, ani kary. „Zobaczymy kim on będzie teraz. Jakie to ciekawe. Nie potrzeba nic więcej — nawet Boga.“ Jakiś lęk przeszedł ją i nagle poczuła się słabą, małą dziewczynką. Chciała aby on ją objął i przytulił, ten morderca właśnie — o sobie, jako o wspólniczce zbrodni nie pomyślała nawet. Schyliła się (Atanazy stał zupełnie zgięty) i chciała go pocałować w głowę dla zachęty. Odtrącił ją brutalnie, waląc pięścią w pierś. A sam padł na kolana i słyszał jak ona wyszła — został sam z trupem. Przez okna wpadał coraz silniejszy blask. Aż wreszcie wyjrzało z za śnieżnych chmur słońce i oświeciło złote włosy i twarz sinawą Zosi. „Biedna Zosia,
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/337
Ta strona została uwierzytelniona.