Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/338

Ta strona została uwierzytelniona.

biedna (biedaczka, bidulka, biedactwo, „biedniażka“ — po rosyjsku) — nic. W taki dzień robiła się pogoda — wspaniały dzień się robił, śnieg do nart idealny — krupa na zmarzłym firnie. To ten był też temu winien, ten szwed. Nie czuł teraz nic żalu, że go zabił. Sam się nie zabije, „choćby nie wiem co“, — to postanowił twardo — wszystko, ale nie to. Musi to życie przeżyć do swojego własnego końca. Nie nadarmo zabiła się Zosia — on się domęczy do ostatka. Ale czemże były te postanowienia, wobec tej męki, która przyszła jeszcze. I później parę razy „łapał siebie“ z browningiem przy skroni, kiedy już już miał pociągnąć za cyngiel. Byłoby to rozkoszą taką, jak wypicie szklanki mrożonej limonady, po tygodniu błądzenia w piaskach upalnej pustyni. Ale nie mógł. Co go wstrzymało? Strach nie istniał. Chyba poczucie obowiązku wobec siebie — żeby Zosia nie umarła nadarmo. Musiał się poprawić ze swoich błędów. Ale może to było kłamstwo? Może — o hańbo, o wstydzie — zatrzymywała go miłość — może kochał „tamtą“ naprawdę? Samo przyznanie się do tego przed sobą byłoby równe śmierci. Nic — ciemność. Dość, że trwał w nieludzkiem cierpieniu, trwał, trwał, nie śpiąc nie jedząc. Czasem myślał o szklanej rurce z białym proszkiem, ale odtrącał tę myśl natychmiast. Ale Łohoyskiemu rurki nie oddał, mimo jego błagań — dla jego dobra tylko, tak mówił sobie nawet, ale wiedział, że to nieprawda. Miała ta rurka jeszcze jakieś specjalne przeznaczenie — jeszcze nie wypełniły się losy. Był podły — podłym umrzeć nie mógł. Trzeba było wytrzymać za jakąbądź cenę. A tego samego dnia przyszły chwile jeszcze straszniejsze. Obudziła się pani Osłabędzka — było to piekło gorsze nawet, niż powrót z Alfredem z kokainowego wieczorku. Nie mogła też płakać — zmartwiała z rozpaczy, traktowała Atanazego jak dziurę w powietrzu. Potem płakała i to było jeszcze gorsze. Wytrzymał i to. Ale po nocy, którą Ata-