Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/343

Ta strona została uwierzytelniona.

przez Helę. Obraził się na Boga za te wszystkie klęski i wiara przeszła jak ręką odjął. „Muzyka jest moją jedyną religją. Z talentem, czy bez, zginę jako ofiara na jej ołtarzu“, myślał górnolotnie, nie krępując się już niczem. Bóg pozostał dla niego czemś bardzo dostojnem, ale stanowczo mniej rzeczywistem od septimowego akordu choćby. A cóż dopiero mówić o dziełach, tych, których niema w żadnej preegzystencji w naturze, które są tylko w nim. Ziezio, na granicy obłędu, czekający wybuchu ostrej paranoi w każdej chwili, zazdrościł perskiemu cherubinowi jego beztroski. Odczuł pierwszy raz może ciężar swych 40-tu lat i łupnął kolosalną dawkę apotransforminy Merck‘a: „Specialité pour les musiciens, verschärft das Gehörsinn, exciting musical sensibility“ — tak stało w różnojęzycznych „Gebrauchsanwajzungach“. Pustka była przed nim straszna. „Nie — nie zabiję się: chcę zobaczyć czem jest obłęd. (Ziezio nie bał się nawet tego, a więc był absolutnie odważny.) I tak nie mam już nic do stracenia“. Ale wszystko to mści się okropnie: zobaczył niedługo. Już o 10-ej wieczór, kiedy Atanazy, wysłuchawszy zabójczej tyrady pani Osłabędzkiej o świństwach bezrobotnych pseudo-inteligentów, szedł storturowany do siebie (miał teraz pokój obok Heli), Ziczio rzucił się nań ze szczytu olbrzymiej, czerwonej szafy stojącej w korytarzu i rycząc zaczął go dusić. Ledwo żywego Atanazego wydarło mu dwóch lokai. Skrępowano Ziezia pasami, a w nocy jechał już do sanatorjum Widmannstädta w Górach Świętokrzyskich. Prepudrech był bez konkurenta, ale zato w więzieniu. Tak skończył się ten dzień.