Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/352

Ta strona została uwierzytelniona.

ca. Ja nie oddam pana na to, żeby pan się tu dał rozlizać tym wszystkim cierpieniom. Pan ma więcej siły, niż panu się wydaje — ja wiem. Proszę się zaraz pakować. Mam wszystkie paszporty, pozwolenia i pełnomocnictwa. Papa przysłał wczoraj. Załatwiłam bez pana wiedzy. Jest pan księciem Prepudrech — papa może wszystko. A zresztą chcę wyjść za pana za mąż — dokończyła śmiejąc się niepewnie.
— A ja się stąd nie ruszę. Tu jest jej grób. Ja nie mogę. Niech pani jedzie. Ja tu skończę najlepiej i przynajmniej zniknie dla pani problem mojej egzystencji. — Mówił tak, wiedząc, że jest to absolutnie niewykonalne — ale tamto było również niemożliwe: sytuacja bez wyjścia, lub „z wyjściem na wieczność“, jak to napisał jako dedykację na jakiejś książce swojej Miciński.
— Ja pana kocham, panie Taziu — (pierwszy raz ten demon wymówił te słowa) — pana jednego na życie całe. Ja mam dwie drogi przed sobą: albo pan, albo klasztor, a w ostateczności niweliści — i może Tempe, o ile go do tego czasu nie rozstrzelają. Na razie pan przeważa klasztor i niwelizm razem wzięte. Czyż to nie komplement? Zdaje się, że naprawdę pierwszy raz w życiu i ostatni zdaje się kocham — i to pana. Niech pan zaraz idzie się pakować. Pociąg pośpieszny do Kralovanu mamy o 3-ciej popołudniu. Do stacji daleko — ciężarowe auto nie pójdzie prędko po takiej drodze.
— Panno Helu: (nie wiadomo czemu mówił: „panno“) czy pani wie co to znaczy mieć taki wstręt do siebie, jak ja mam? Jestem gorzej niż nic — jestem jakiś ohydny robak, soliter czy motylica.
— Tak, we mnie. Ja się nie brzydzę panem. Czy panu to nie wystarcza?
— Pani sama pomniejsza się w moich oczach, mówiąc tak do mnie...
— Co?! — Fijoletowa błyskawica mignęła w oczach