Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/354

Ta strona została uwierzytelniona.

nic takiego. Ciało jej rozrywało się, coś niepojętego miażdżyło ją w bolesną miazgę niedoścignionej rozkoszy. Oboje w zupełnem rozbestwieniu krzyczeli niewiadome słowa: „głuche i poszarpane“. Spełniła się nareszcie ofiara ich miłości. Ale jeśli taki był początek, jakie otchłanie mąk i rozkoszy czekały ich jeszcze? Bo przecież nie mogło słabnąć to świństwo. — Wtedy nie warto żyć. Atanazy był uratowany: obudził się jakby z okropnego snu. Nowe życie otworzyło swe bramy, cały świat zmienił się nagle do niepoznania. Zamordowane znienacka w bestjalski sposób cierpienie, wydało swój wspaniały kwiat nowych uczuć. Tak przynajmniej im się zdawało.
Kiedy szli do miasteczka (właściwie bez powodu, niby to po jakieś sprawunki) w przepiękne kwietniowe południe (Atanazy z czerwono-siną pręgą przez lewy policzek, ona ze spuchniętemi, poranionemi wargami) patrzyły na nich błyszczące niepokalaną białością świeżego śniegu szczyty i niebo palące się gorącym, fijoletowym błękitem. Ironicznem spojrzeniem zdawał się żegnać ten zaklęty świat gór nieszczęsną parę szaleńców, chcących okłamać własną pustkę wyuzdaniem zmysłów; uciekających od samych siebie w nieznaną dal odległych krajów — prawdopodobnie napróżno. Ciała ich były poranione, zmiętoszone, wycieńczone i mdłe (szczególnie zbity jak pies Atanazy nie miał jednego miejsca, któreby go nie bolało, jak narywający wrzód) ale dusze, po raz pierwszy ulitowały się nad sobą i gdzieś pozornie daleko, w tych zaświatach, które każdy ma w sobie zawsze na zawołanie, połączyły się nareszcie w cichem szczęściu. Cała małość życia, jego przypadkowość, okłamane wielkie okrucieństwo i bezwzględność uciekły w przeszłość, spowitą w nieludzkie cierpienie.
— Ty myślisz, że tylko ty cierpiałeś. Moje życie było jedną wielką męką. Naprawdę przestałam pożądać