prędze na policzku Atanazego (wogóle nie patrzył dotąd na nich wcale). — Czy już cię bije ta czarownica jako narzeczona! Cha, cha! — Atanazy zaczerwienił się.
— Skąd ojciec wie o tem? To niesłychane... —
— Jesteś dziecinny — to jeszcze twoja jedyna obrona. Tylko nie udawaj przed sobą więcej dziecinnego, niż jesteś. Ona jest szczęśliwa teraz, ale ty nie nasycisz jej serca — to bezdenna próżnia, której nic zapełnić nie zdoła: zwątpiłem w możność jej nawrócenia teraz. Może, może po latach. Ja was tak znam, jak własne gangliony. Mógłbym wam opisać dokładnie przebieg waszego dnia, tylko nie chcę babrać się w świństwach. Mówić do was teraz byłoby zupełnie zbytecznem. Ale kiedyś wpadniecie w moją norę mrówkolwa. Otóż to: wszystko to długo trwać nie będzie i z powodów wewnętrznych i zewnętrznych. Ty, Atanazy, nie jesteś tak wielka świnią, żebyś w tem długo wytrzymał — nie wiem, muszę się przyznać, że jest w tobie coś tajemniczego.
— Metafizyczna istota bez formy — wtrąciła Hela.— Dziś jedziemy do Indji.
— To na wiele wam się nie zda. Myślicie, ze uciekniecie przed waszemi problemami, wyjeżdżając w podróż — one pojadą za wami. A może w Indjach silniej jeszcze wszystko to się rozwinie. Jak widzicie złagodniałem bardzo — takie czasy. Mimicry — rzekł tajemniczo i nie żegnając się, odszedł od nich, wymachując rękami.
— A może ojciec pozwoli do nas na ostatni obiad? Będzie murbja na zimno — krzyknęła za nim Hela. Odwrócił się.
— Nie — wybaczcie, ale nie. Mam do was wstręt nie do przezwyciężenia. — I odszedł.
— Boję się czegoś — czemu on nam właśnie dziś przeszedł drogę — szepnęła Hela.
— On jest jednak wysłannikiem wyższych potęg.
— Z nim odeszło odemnie tamto życie na zawsze —
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/360
Ta strona została uwierzytelniona.