jako cień, objęty wielkością dobrowolnej śmierci, w czem dla niego przekreślał się cały świat i on sam, ze swoją „samoosobową“ ważnością, druga — jako wcielenie niepojętej kombinacji: takiej piekielnej semickiej inteligencji i takiej perwersji, a w dodatku tej najpiekielniejszej, jedynej dla niego piękności. „Czy może to różnica ras wytwarza ten stan obcości nie do zniesienia. Ona jest jednak niezdobyta — w tym samym stopniu, co ten gospodarz — hindus, czy pierwszy lepszy kulis chiński, z którym chciałbym się porozumieć. Ale to właśnie nadaje pożądaniu ten djaboliczny charakter, tę absolutną dzikość i niezrozumiałość, na tem także polega to coś nie dającego się ująć, czem mnie opętała“. I teraz widział jasno, że jeśli ona go opuści pierwsza, zgubiony jest bez ratunku. Ale skąd wziąć siłę, aby od niej odejść? Chyba tamten cień, zwyciężając jego samego za cenę tamtego cierpienia na nowo od samego początku, wyzwoli go z tego piekła, aby wciągnąć go do swego własnego, na wyższej kondygnacji ducha. Ale wtedy trzeba z tego nędznego życia zrobić ofiarę dla czegoś — ale czego? Dysproporcja pojęć i faktów, uczuć urojonych i obowiązków i rzeczywistej mizerji — nie do wyrównania. Wszystko stawało się tak niepojętem i do dna potwornem, jak wtedy, gdy jechał z Alfredem wracając od Łohoyskiego — i to bez kokainy i inwersji: był znowu w prawdziwem piekle.
Wokół resthauzu szumiały drzewa gięte wściekłym monsunem, a w drgającym płomieniu świecy spalały się dziwaczne muchy i komary i ćmy ogromne: czarne i złotawe. Kilka z nich walało się po stole furcząc opalonemi skrzydłami. Moskity cięły bez litości. Ich cichy chóralny śpiew brzmiał jak jakiś ostrzegawczy sygnał: „ratuj się, póki czas“. Zdaleka dochodził przerywany szumem wiatru odgłos bębnów. Wszystko było straszne i idjotyczne — jak twarz wołowatego kretyna, przylepiona do szyby, na tle ciemnej nocy. I to jej
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/375
Ta strona została uwierzytelniona.