spotęgowanej, stokroć rzeczywistszej, nigdy nie byłej. Ocknął się. Na tle niszczącego całą radość życia poczucia własnej małości, przesunęła się myśl, że jednak on coś takiego przeżywa, że to nie jest znowu takie zwykłe i banalne, że coś w tem jest — i myśl ta odwartościowała do reszty wszystko, demaskując przed nim samym jego własne, nędzne komedjanctwo. Kółko bez wyjścia zamknęło się znowu — tym razem zdaje się na dobre. Nie miał siły dobijać popalonych ciem, jak to czynił zawsze, z litości. Na dworze (to słowo wydało mu się obcem w stosunku do tej całej natury) huczał obcy wicher, gnąc obce drzewa, a tam, w drugim pokoju, ona, połączona z tą całą obcością otoczenia, dziwna, niepojęta, uchodząca w swój świat niedościgły dla niego, nawet w najśmielszych myślach. Wedrzeć się tam, zdobyć jak horda barbarzyńców jakieś miasto, złupić, obrabować, nasycić się raz w życiu. Napróżno myślał tak — wiedział, że to niemożliwe. A może to właśnie jest prawdziwa miłość? A jednak pocieszył się trochę. Moment artystycznego ujęcia pozostawił jakiś ślad nadziei. Ale czuł, że nie na tej drodze należy szukać wyzwolenia — raczej w jakimś szalonym akcie woli, naprzekór wszystkiemu i sobie: świadomie oddać się katom na tortury. Skąd zaczerpnąć na to sił i odwagi? I nagle, przeniesiony z tamtych światów z nieskończoną szybkością, był znowu tu, w środku Indji, mały — takie nic, co mogłoby być wszystkiem — zdany na pastwę fantazji obcej, fantastycznej i kochanej (ach, ale w jakże okrutny sposób), a przedewszystkiem tak nieznośnie pożądanej „stwory“ nie z tego świata. Czuł ją we krwi, w mięśniach, w kościach, wszędzie — w każdem włókienku znienawidzonego, pogardzanego swego ciała. „A może ona dlatego jest dziś taka, że nie dałem jej pchnąć słonia w trąbę laską?“ myślał zapominając o śmierci starego Bertza i o buddyźmie. „Może myśli, że się bałem? Dla udowodnienia tego, że tak nie
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/377
Ta strona została uwierzytelniona.