okropny, pająkowaty Sir Alfred, jego niedoszły przyjaciel. „Przyjaciel“ — z jakąż goryczą wymówił to słowo. Był sam — nie miał komu nawet o sobie opowiedzieć. Kogóż to wszystko obchodzić mogło. Jeden może Łohoyski i ten psia-krew oszalał. „Gina Beer! Ona jedna jeszcze — ciekawy jestem czy żyje.“ Ożywił się tem wspomnieniem, ale na krótko. Schodził z góry Akropolu jak do grobu. Może jeszcze bardziej obce były mu te ruiny wśród wyschłych żółtych traw, na tle popołudniowej orgji kłębiastych obłoków na wschodzie, niż cały Tropik. Zamknęło się już wszystko — nawet czyn ostatni, (jakże trudnem to będzie z czysto technicznego choćby punktu widzenia!) wydawał się czemś małem, nieistotnem. A dokonać go trzeba. „To jest moja misja na tej planecie i to, co napisałem. Może tu bzdura, ale tak być musi. Jestem pyłkiem w tem wszystkiem, ale pyłkiem koniecznym.“ Męcząca przypadkowość dawnych dni rozwiała się. Za to wdzięcznym był Heli.
Nie przeczuwał biedny Atanazy, że przyjdzie mu skończyć życie w zupełnie innym świecie idei, niż ten, w którym żył teraz. Zemsta upośledzonych układów czaiła się w mroku jego istoty. Cóż kogo mogło obchodzić, czy ideje te (te które przyjść miały) były „urzeczywistnialne“, czy nie — mądre, czy głupie. Chodziło o wymiar psychiczny, w którym miał nastąpić koniec.
Tymczasem zdawało mu się, że poznał siebie przed śmiercią. I na myśl o tem, że mógłby dotąd być tam w kraju mężem Zosi i ojcem Melchiora i zarabiać w nędzy w jakiemś biurze, a nie wracać jako ten żywy trup wiedzący wszystko, co wiedzieć mógł, zatrząsł się ze zgrozy i retrospektywnego strachu. A mimo to tylko Zosię teraz kochał i z jej duchem w zgodzie chciał to życie zakończyć. Taka przewrotna, nieszczęśliwa bestja był ten Atanazy. A wieczorem mimo
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/407
Ta strona została uwierzytelniona.