ostatnim „wyprztykiem“ w tym kierunku. Można dziś być miernotą, stylizującym według dawnych szablonów, od Egiptu do Picassa — ale szczyty są zamknięte. Tam jest tylko obłęd i chaos“, — myślał ponuro, chociaż naprawdę nie obchodziło go to wcale.
Wjechał do kraju w pogodny dzień sierpniowy. Zaczynała się wczesna jesień: ścierniska, jesienna, o szmaragdowym odcieniu zieloność, żółkniejące gdzieniegdzie drzewa i dźwięk rodzinnej mowy, dawały złudzenie, że wszystko jest jak dawniej. A tymczasem cały kraj stał na głowie, na szpicu, jak wywrócona piramida, kręcąc się zawrotnie i chwiejnie nad przepaścią niezbadanych przeznaczeń. Z ciekawością obserwował Atanazy spotykane twarze i przekonywał się, że jednak wszystko jest inne i nieznane. Jacyś nowi ludzie wypełźli z czeluści, w których się kryli. Ale twarze ich były raczej przerażone tem, co się działo, niż szczęśliwe. Nie było nic z tego nastroju niewstrzymanego niczem pędu, który czuć było tam, o parę kilometrów za graniczną stacją — tępota, stłumienie, niewiara i strach — oto była atmosfera ogólna, którą odczuwało się odrazu. „Zobaczymy co będzie dalej. Może to faza przejściowa.“ Dawni „władcy“ smutni byli i przygnębieni. W wagonach nikt prawie nie rozmawiał. Przepełniony ciężkiem zwątpieniem w to, czy będzie mógł być czemś w tem nowem życiu, wjechał Atanazy do stolicy — już 3-cią klasą, nie pierwszą, jako towarzysz Bazakbal, a nie perski książę. (Swoją drogą bał się trochę tego Prepudrecha — nietyle fizycznie, ile psychicznie). Ktoby się to spodziewał: tamten pogardzany dancingowy bubek był kimś, znanym muzykiem i komisarzem, a on, Atanazy, mający się kiedyś za jakiegoś Doriana Greya, na tle saloników małej burżuazji i demi-arystokracji — wjeżdżał tu jako kompletne zero (moralne też) aby szukać skromnej posadki — bo od czegóż mógł zacząć swój „wielki czyn społeczny“? W grubszych zarysach wszyst-
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/410
Ta strona została uwierzytelniona.