która stanęła na jego drodze. Tak — czas już. Przeszłość wypiętrzała się przed nim do gigantycznych rozmiarów — właśnie tamto dawne, spokojne życie, skromnie ułożone i skromnie wyreżyserowane, miało w tej chwili odcień jakiejś wielkości. Tego się doczekał. Musiał się przed kimś zwierzyć — zbyt ciężko odczuwał swoją samotność. Gina nie była nigdy „orlicą“, ale coś się w niej tam kołatało jednakże — taki sobie łasicowaty demonik 3-ciej klasy. Ale teraz miał dla niej jakieś dziwne uczucie, — to nie była ona, tylko ta właśnie, jaką chciał, żeby była dawniej.
Przeszli dalej nad małą rzeczułkę, zarosłą sitowiem. Słońce grzało jak w środku lata, a żółkniejące drzewa stały cicho w przezroczystem powietrzu. Już czuć było zgniławy zapaszek starych, więdnących traw i liści. Na srebrzystych nitkach leciały beztroskie pajączki, a gdzieś, zupełnie jak na wiosnę, odzywały się ptaszki. Atanazy patrzył na samego siebie z niedościgłej wyżyny. Poczuł nieodwołalnie nadchodzącą śmierć, a miał dopiero rok 29-ty. Nie myślał o samobójstwie, tylko o śmierci samej, która niewiadomo skąd nadejść musiała. Widział samego siebie: maleńkiego, nic nie rozumiejącego stwora, pełzającego gdzieś niewiadomo poco i naco, wysilającego się ostatnim podrygiem aby uchwycić coś, co uchwyconem nigdy być nie mogło, czego może nigdy nawet nie było. Nie byłby w stanie wypowiedzieć tego uczucia, ani określić punktu widzenia, z którego tak właśnie na siebie patrzył. Siedli nad brzegiem strumienia, w cieniu wielkiej osiki, która szeleściła metalicznie od leciutkiego powiewu, swemi białawemi i żółtemi listkami. Daleki ryk krowy przypomniał mu góry i zobaczył wyraźnie taki dzień, jak dziś w Dolinie Złomisk. Straszna tęsknota zatrzęsła nim, aż do podstaw jego istoty. Za Helą nawet i za duszą Zosi (ciało jej zdawało się nie istnieć nigdy) nie tęsknił z taką siłą. Objął Ginę, która złożyła mu głowę na piersi
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/419
Ta strona została uwierzytelniona.