czyć“, uśmiechnął się lubieżnie. Począł ostrożnie, bez hałasu schodzić po trawach, ku dziewiczym lasem porosłej Dolinie Cichej. Jaś został pod skałą i patrzył. Dziwne rzeczy działy się z nim pod wpływem białego proszku. Jagna, Łohoyski, rewolucja, powstanie chochołowskie. przetrącona padającem drzewem noga i całe wogóle życie skiełbasiło mu się w głowie w dziwaczny chaos. I był w tem żal okrutny za czemś czego nigdy nie będzie, czemś absolutnie niedościgłem, a co jednak niewiadomo jak, stawało się, teraz oto tu, na Bystrym Przechodzie, w jego głowie i „we świecie całym“. Teraz zdawało mu się, zrozumiał swoją „głupią“ Jagnę i wszystko. Teraz będzie z nią mógł mówić. Przypomniała mu się ich pierwsza miłość na Iwaniackiej Hali, przed którą piętrzył się dziwaczny Jamburowy Bobrowiec — nikt nie wiedział co to był „jambur“. Ale teraz słowo to stało się Jasiowi symbolem całej dziwności tego, co przeżywał — zrozumiał nieistniejące znaczenie tego „pojęcia“, które go od dzieciństwa fascynowało. I nagle zaśpiewał dziko, improwizując nowe słowa do znanej melodji góralskiej, na której temat warjacje Prepudrecha grano parę dni temu w stolicy, na wieczorku ku czci niwelistycznych deputatów z Podhala.
— „Jamburowy statek, jamburowe syćko
Ino nie z jamburu mojej Jagny cycko!
Jamburowe dziwki, kiebyście wy były,
Tobyście z jamburu chuicki lubiły!... Eoop!!“ —
Czuł się pierwszy raz czemś wyższem od swojej „głupiej“ Jagny, która mu imponowała dziwnym obłędem, mimo, że się do tego przed sobą nie przyznawał.
Atanazy obejrzał się. Na tle różowiejącego nieba widział jeszcze sylwetę Jasia, wyrzucającego ręce w dzikiem podnieceniu. „Jeszcze mi tu luptowskie straże na kark sprowadzi“, pomyślał. Kiwnął ręką na Jasia, który wyrzucił kapelusz do góry. Ta pieśń to były ostatnie