Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/437

Ta strona została uwierzytelniona.

ach, gdyby tak mogło być za życia! Może właśnie morduje kogoś — (zapomniał, że siedzi w więzieniu) — albo śpi na słynnem żelaznem łóżku Tempego (o którem opowiadała mu Gina) — Sajetana l’incorruptible, jak sam Robespierre — w jego władczych niecierpliwych objęciach. Ach — biedna Gina — śliczne biedactwo, takie dobre... Aż wreszcie przypłynął z otchłani niebytu duch Zosi i złączył się w jedno z pięknością gór — był w nich, nie przerywając metafizycznej samotności, w którą pogrążał się Atanazy. Pożegnał już ludzi — przesunęli mu się w myślach prawie wszyscy znajomi, jako doskonałe ideje, trwające gdzieś w odmiennym i niezmiennym bycie. Ale byli daleko, nie plątali się jak w życiu, w wirze marnych, codziennych spraw. Chwila nieziemskiego zachwytu, rozsadzającego piersi nieobjętą wielkością, zdawała się trwać wieczność. „Nareszcie nie trwam w trwaniu“, rzekł głośno Atanazy nie swoim głosem, jakby nie on i zdanie to, jak nonsens senny, zdawało się mieć jakiś sens niezmiernie głęboki — i łupnął znowu dużą dawkę koko. Jakże wyrazić to, co widział, kiedy już w stanie zwykłym piękność świata jest czasem bólem nieznośnym — ten ból, spotęgowany w nieskończoność i nagle zmieniony w rozkosz, tę drugą już, a tem samem, co ten ból napięciu, zimną, czystą, przejrzystą... A do tego to poczucie, że to ostatni raz, że już nigdy... Piętrzyły się przed nim znane, kochane szczyty w glorji nieziemskiej, wyniesione już nad tę dolinę, ale w inny wymiar, w idealny byt, graniczący w swej doskonałości z niebytem — bo cóż doskonalszego jest od Nicości?
I kiedy „trwał tak bez trwania“, doszedł go nagle jakiś trzask i szum: ze splątanych skoruszyn i rokit wysunęła się ciemno-bronzowa, włochata masa i szła przez mały trawniczek między głazami, z którego sterczały zeschłe baldaszki i więdnące jesienne gencjany — wprost ku niemu. Za nią dwa mniejsze takie same stwo-