ły się jak widome symbole wiecznej tajemnicy na tle czarnej nicości nieba. Nie czuł dziś Atanazy żadnego rozdźwięku między niebem Północy i Południa — cały wszechświat należał do niego, oddawał mu się, przenikał go, stapiał się z nim w Absolutną Jedność. Błysnęły światła w dole. Nagle uświadomił sobie Atanazy, że musi przejść przez linję pogranicznej straży i trochę oprzytomniał — jak mu się zdawało — naprawdę był zakokainowany ze szczętem. Dokument miał (legitymacja urzędnika 3-ciej klasy), był przyjacielem wszechwładnego Tempe — ale czy był? — uwiódł mu przecież Ginę — no jakoś się to załatwi. Idąc popatrzył jeszcze na gwiazdy, chcąc wrócić do poprzednich myśli. „Kochana Wega — pędzi ku nam 75 kilometrów na sekundę, może kiedyś wleci w nasz system i zacznie z naszem słońcem krążyć koło wspólnego środka ciężkości. Cóż to za cudowna rzecz będzie widzieć dwa słońca...“ Jakaś ciemna postać wyrosła przed nim w mroku, jakby wylazła z pod ziemi.
— Stój! Kto idzie?! Hasło! — rzekł zachrypły głos i Atanazy miał dokładną wizję twarzy, z której ust głos ten wychodził. Wogóle cała sytuacja przedstawiła się z piekielną, nadnaturalną jasnością. Nie bał się niczego: miał względnie czyste sumienie i papier.
— Hasła nie znam. Swój. Zbłąkany w górach. Swój, swój — powtórzył jeszcze, słysząc znany mu z wojny chrzęst.
— A jakeś tam wlazł? — rzekła znowu postać i Atanazy usłyszał repetowany karabin. „Nie był w pogotowiu, jucha — mogłem jeszcze przeskoczyć“, pomyślał.
— Proszę mnie zaprowadzić do komendanta — rzekł twardo.
— Co ty mi tu rozkazywać będziesz — kulę ci w brzuch wpakuję i tyle. Rozkaz jest strzelać w każdego — rzekła już trochę mniej pewnie ciemna masa.
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/446
Ta strona została uwierzytelniona.