Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/59

Ta strona została uwierzytelniona.

wciąż powodzeniem. Zatruwał się też porządnie: dwa razy ratowano go już w najsłynniejszym zakładzie dla nerwowo chorych. Za trzecim miał podobno zwarjować definitywnie, bez możności ratunku. Nie — artystą nie był i nie będzie, choć niektórzy mówili mu, że „jeszcze czas“. A zresztą czyż mógłby wybrać fach z pośród swoich niezliczonych talentów, począwszy od pisania wierszy i prestidigitatorstwa, do improwizacji na fortepianie i wymyślania nowych potraw — nie: cały urok życia polegał właśnie na wytrzymaniu w nieokreśloności. Ambicja, aby być kimś dla drugich, była u Atanazego w uśpieniu. Czuł, że nie należy budzić tego potwora, mogącego rozrosnąć się do nieoczekiwanych rozmiarów. Ale czyż samo życie nie mogło postawić go w położenie konieczności zużytkowania nieznanych mu dotąd sił i możliwości? Pochylił się znowu nad własną głębią, raczej „głębką“, jak nad kraterem: gurgito nel campo vasto — wracało bezsensowne zdanie: tajemnicze bełkotanie przelewającej się psychicznej magmy, duszące kłęby buchających wewnętrznych narkotyków („czy aby to wszystko nie jest blaga“, pomyślał. „Bo co kogo może obchodzić życie takie jak moje“) dawały znać, że potwór nie śpi. Bądź co bądź chwila zdawała się posiadać napięcie: „szalona miłość, pierwsza programowa zdrada, pojedynek — hm — to dosyć jak na dzisiejszy wieczór.“ Manja tak zwanego „komponowania wypadków“, była tą szparką, przez którą, jak przez wentyl bezpieczeństwa, odciążało się ciśnienie artystycznych elementów. Kłąb dziwnego stanu, samego w sobie, nie objawionego jeszcze zabarwieniem żadnego rzeczywistego kompleksu, wybuchał jakby z samego dna istoty osobowości i chwiał się w nieokreślonym bliżej wymiarze ducha, zanim spadł na jakiś inny stan konkretny, lub na coś, dziejącego się w zewnętrznym świecie. Zdawało się, że już zaraz, za jakąś cieniutką przegródką, za przepierzeniem, które w każdej chwili rozwalićby można, kryje