Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/64

Ta strona została uwierzytelniona.

żenie, że coś złego się stało. Nie wiem. Zanadto cię kocham zdaje się. Nie poznaję siebie. — Pani O. spojrzała na Atanazego uważnie i bez wielkiej sympatji. Nagle wszystko uleciało tam, w fantastyczną sferę nadchodzącego cudu (to stosuje się do Atanazego). Wytrysnął z dna istoty tajemniczy obłok objawień, kryjący oślepiające światło ostatecznej prawdy. Atazany wziął Zosię lekko za ramię.
— Czy mogę przejść do ciebie? Chcę ci powiedzieć pewne rzeczy, które panią znudzą napewno. Pani się nie pogniewa? Prawda?
— Panie Atanazy: pan wie, że jestem bardzo wyrozumiała, gdyż sama przeszłam rzeczy straszliwe. (Co to było nikt nie wiedział i nikt się nigdy nie dowiedział). Wiem, że świadome przeciwdziałanie fatalistycznym wypadkom, gorsze jest od biernego poddania się przeznaczeniu.
— Przypadku niema — odpowiedział już twardo Atanazy, odzyskawszy, wobec teoretycznego zagadnienia, całą równowagę umysłu. (Zosia cieszyła się wszystkiem jak dziecko). — Albo wszystko jest dowolnością, w pewnych granicach możliwości, w granicy, w znaczeniu matematycznem — wyglądającą czasem na konieczność na podstawie zasady wielkich liczb, albo jest konieczność absolutna i wtedy pojęcie wyboru rzeczy dość wielkich, aby były fatalistyczne, niema sensu.
— Jest pan grzeczny jak zwykle. Niech się pan nie gniewa, ale jeśli ja pana nie wychowam, to chyba nikt już nigdy, bo Zosi nie wierzę w tym wypadku zupełnie. Idźcie, dzieci. Niech pan tylko zanadto się przed nią nie wywnętrza: ani teraz, ani po ślubie. Mężczyźni wogóle nie wiedzą teraz co można mówić, a czego nie: stracili wszelki takt. A zresztą trzeba być zawsze trochę tajemniczym dla ukochanej kobiety. — Atanazy skłonił się i przeszli razem z Zosią do jej panieńskiego po-