Kocham cię — wyszeptała i pocałowała go lekko w czoło, zamiast ugryźć w wargi, na co miała ochotę.
Atanazy zamarł w nieludzkiem szczęściu nasycania się, dręczącą go swoim ogromem, miłością. I nagle, jak ryk okropnego bólu w ciszę oczekiwania, jak nóż między włókna żywego mięsa, wdarł się w tę chwilę wyrzut sumienia. Nieszczęście zwaliło się na niego, jak jeden blok. „Świadomość, odpadek ponadskończonej egzystencji ciała, w którem miljardy istnień (aż do nieskończenie małych w granicy) tworzą swój wszechświat w ograniczeniu jednej osobowości, zgasła w bydlęcem cierpieniu“. Tak określiłby to Atanazy, gdyby mógł w tej chwili myśleć. Jakaś iskierka świeciła jeszcze w bezdennej ciemności, jak jedyna gwiazda na pustem niebie. „Już nigdy nie będzie to tem, nigdy“. Z tej iskry zbudować wszystko na nowo? Wydawało się to nadludzką, tytaniczną pracą — i nudną przy tem, nudną do obłędu. Życie przed nim było grzeszną pustynią bez kresu, przez którą trzeba było brnąć w zwątpieniu i męczarni.
— Nigdy już, nigdy — wyszeptał.
— Co nigdy? — spytała Zosia.
— Nie pytaj teraz o nic. Nigdy cię już nie skrzywdzę. Jestem twój na wieki — wyrzekł jak formułę przysięgi i skłonił głowę na jej kolana. A jednocześnie łowił resztkami przytomności tamtą chwilę i rozumował tak: „przez tę zdradę, zamiast zniszczyć wszystko, poznałem wyższy stopień uczucia. Dlatego niema w tem winy, ponieważ okupione jest wszystko w innym wymiarze“. Nagle wstał, prosty i uroczysty, podniesiony na duchu ostatnio odkrytą prawdą. Nie wątpił, że to jest prawda i nie czuł nawet cienia popełnianego, subtelnego świństwa. A skoro go nie czuł, nie było w tem żadnego świństwa faktycznie. Cóż mogły go obchodzić sądy tych, którzy, gdyby mogli przy pewnych warunkach i inteligencji i intuicji i tak dalej i tak dalej...
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/67
Ta strona została uwierzytelniona.