stawiciele naszego »teatrału« za nic zrozumieć nie chcą. Co najwyżej uznają pewne części sztuk: pojedyncze wypowiedzenia, lub obrazy z działaniami za piękne, ale to, że sama sztuka, stworzona na scenie, może dawać w całości konstrukcji swego przebiegu wrażenie Piękna złożonego (podobnie jak utwory muzyczne Piękna prostego) wydaje się im jakąś dziką fantasmagorją. Przecież krytyk, któremuby się dana rzecz nie podobała, mógłby ją znakomicie »zjechać« z tego właśnie punktu widzenia, jako rzecz dla niego osobiście brzydką.
Poza tem prostem wymaganiem możnaby od krytyka wymagać jeszcze więcej, a mianowicie tego, aby wszedł w formalne założenia autora, aby je odgadł możliwie dokładnie i skrytykował rzecz daną z jego, autorskiego punktu widzenia, czyli zbadał na ile autor z danego założenia się wywiązał. Oczywiście, że w takim wypadku dyskusja krytyka z autorem byłaby niezmiernie pouczająca i interesująca. Ale krytycy, babrząc się przedewszystkiem w psychologji autora, jego »duchowych tłach« na których powstał i genealogjach i t. p. przysmakach, wgłębiają się w nieistotne elementy sztuki, a o analizie strony formalnej zapominają zupełnie.
Ilustrując zarzuty ogólne przykładami osobistemi, nie tyle mam zamiar bronić siebie ile wskazać na pewne typy nieporozumień, wynikających przeważnie z nieodpowiednich kwalifikacji artystycznych i intelektualnych i ze złej woli krytyków. A więc: w którejś »Rzeczypospolitej« jakiś anonimowy osobnik napisał wzmiankę o mojej książce: »Szkice Estetyczne«. Polega to na tem, że podał in extenso całą przedmowę, w której znalazłszy jedno zdanie rzeczywiście nie tęgo skonstruowane, wymyśla mi na tej podstawie, że nie umiem pisać po polsku. Każdemu zdarzy się zrobić »byka«, nawet Boyowi, jednemu z pierwszych
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Teatr.djvu/221
Ta strona została przepisana.