Wrócił późno do domu.
Siadł przy biurku i bezmyślnie patrzał na olbrzymi bukiet kwiatów, opleciony szeroką, czerwoną wstążką.
Na jednym końcu wstążki jakieś mistyczne imię kobiece.
Nic więcej.
I znowu doznał tego samego uczucia, które go długim miękkim dreszczem rozkoszy przebiegło, gdu mu ten bukiet podano na estradę po koncercie.
A przecież obrzucano go kwiatami, tyle wieńców posypało się u jego nóg, i dziwna, że tylko ten jeden bukiet, ten jeden z tą czerwoną wstążką i tem mistycznem imieniem, którego wtedy jeszcze nie widział...
Co to było?
Jakby jakaś ciepła, drobna ręka chwyciła jego, nie — nie chwyciła, — wtuliła, wcałowała się pieszczącymi palcami w jego dłoń.
Może całowała te kwiaty, zanim mu je podano; może wpieściła swą twarz w miękkie łoże kwiecia, zanim je w bukiet powiązała; może przytuliła ten pyszny naręcz kwiatów do swego serca; może wgrzebywała się nagiemi ramionami w całe posłanie z kwiatów...
I kwiecie przesiąkło jej oddechem, przesyciło się lubieżnem ciepłem stęsknionego ciała; może jeszcze drży cichym, namiętnym szeptem jej pragnień...
Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/010
Ta strona została uwierzytelniona.