Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/014

Ta strona została uwierzytelniona.

wodach matki, co ostatnie dziecko utraciła; rozzieleniła się rutowym wiankiem w godowych piosenkach; szalała pijanymi podrygami w przepełnionych karczmach — wystrzeliła dzikim krzykiem w górę, jak samotna łodyga dziewanny na spiekłym ugorze — cała pieśń lała się w dzikie łożyska, schła, nawracała znowu się rozlewała...
I chwyciła go jakaś potężna moc w swe ramiona. Szał burzy okręcił go złowrogim skowytem, porwał go na czarne odmęty spienionych potopów, wichrzył się w nim, wył, szarpał go, tylko w przepastnej głębi jasny dźwięk, co nikł i pojawiał się, tonął i wynurzał się z odmętów, jak odbicie bladej gwiazdy w rozhukanem rozkipieniu ciemnych fal.
I długo walczył ten jasny promień z wodną rozwieją, burzą targanych mórz, ale zwolna rozlewał się upiornie w cienkie paski, skręcał się w wężowych rzutach, podwijał się pod siebie, to znowu wyciągał się jak struna: — ponad chwiejącą się roztoczą rozpacznych skowytów, cierpień odmętnych, krzyku i wycia przeskakiwały ciche tęskne fale światła; coraz szersze, coraz silniejsze fale ukojenia i cichej rezygnacyi ujęły burzę i szał w świetliste ramiona, tuliły i kołysały w jakąś nieziemską tęsknotę, w jakieś omdlewające upojenie...


Drgnął.
Wyłoniła się twarz dziewczęcia: jasny dźwięk, jasne odbicie bladej gwiazdy w rozkipieniu ciemnych fal, — nie widział jej nigdy, ale znał ją, znał...
Ocknął się, przetarł oczy — mózg mu się widocznie rozmajaczył. Był przecież tak wyczerpany...