Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/016

Ta strona została uwierzytelniona.

mieścia — w pierwszym brzasku błękitniał śnieg; rozlewający się pasek jasnych tonów wił się w wężowych liniach na krańcach nieba...


Odtąd już nie mógł się pozbyć wizyi tej drobnej twarzy z ciemnemi gwiazdami, co swem światłem krążyły w jego żyłach — przed oczyma miał ustawicznie jej gibką postać wpół dziecka, wpół kobiety, wkształt smukłej tuberozy z dwoma białymi kwiatami...
Całemi godzinami myślał i marzył.
I wciąż i ustawicznie te same zjawy przesuwały się przed jego oczyma. W głębi jego duszy splotły się nierozerwalnie widzenia ziemi jego, korowody tonów i pieśni, zapachy kwiatów, ciemna burza i odbicie bladych gwiazd w rozkipieniu fal morskich.
Nie rozumiał całego związku — zdawało mu się czasem, że ona — to jego ziemia w całej swej wiosennej tęsknocie — kwiaty, które mu dała, to strój, wiecznie odmienny, a wiecznie ten sam kształt jej duszy — oczy jej, to...
Przerywał natłok myśli, chwytał kwiaty, zasypywał się nimi, tarzał się w nich, odurzał się i marzył i śnił o niej...
Już ją miał w swoich ramionach, podrzucał w namiętnym uścisku na swe piersi i całował — całował...
A naraz zrywał się w gwałtownem postanowieniu: musiał ją odszukać — musiał!
Byle tylko pochwycić jeden promień jej oczu — byle tylko jeden przebłysk, jedno okamgnienie jej spojrzenia, a pozna ją — niezawodnie pozna ją...
I błądził całymi dniami po ulicach miasta, całemi godzinami siadywał w alejach, co miasto opasywały —