Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/019

Ta strona została uwierzytelniona.

dliwych, to znowu palących i wyzywających spojrzeń, co w jego oczy spłyną?
Która?
Ta, której oczy płomienią gdyby grono wilczo-jagody, co na dzikich porębach wyrosła?
Ta, z której łagodnych oczu raz po raz wytryśnie krwiożerczy płomień ułaskawionego tygrysa?
Ta, po której czole przeleci błyskawica, co z serca wyrasta i cichym smutkiem na twarzy się rozlewa?
Ta, której ręce opadły, gdyby zwiędłe lilije, czy ta, co jagody swych piersi w kuszące dłonie ujęła, czy ta z kształtami lśniącego węża, czy ta, co z promieni gwiazd, zda się, wykwitła?
Silniej jeszcze wpił twarz w swe rozpalone dłonin, bo czuł, że jej nie odnajdzie — szereg spływających się ze sobą kształtów, twarzy, oczu, zamącił duszę królewską...
Zstąpił zwolna z tronu — a szereg dziewic słaniał się jak świeży las białych brzózek, gdy wiatr przez niego przewieje.
Gdyby pszeniczne kłosy w parne południe, gdy się nagle zerwie gorący powiew, skłoniły się główki: cała sala zdawała się dyszyć zapartym oddechem.
I trzy razy przeszedł szereg najpiękniejszych dziewic swego kraju, wolno, coraz wolniej, aż wreszcie siadł na tronie, skinął ręką — pozostał sam.
Ciemniało w mrocznej sali, a król pogrążony w dzikiej rozpaczy siedział jeszcze na tronie, wsparł twarz na zaciśniętych pięściach i patrzał bezmyślnie w dal.
Naraz czuł, jak się ktoś skrada wzdłuż lasu kolumn, co wspierały sufit sali — ślizga się ostrożnie gdyby wąż, a w ślad za nim spływa jaśń, gdyby odbłysk nagiego ciała.