Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/026

Ta strona została uwierzytelniona.

Ale tuż na skręcie wbiegła do domu, tuż, zanim zdołał zamiar swój spełnić.
Patrzał długo w otwartą, ciemną bramę.
Chwilę zdawało mu się, że stanęła i oparła się o ścianę sieni, że czeka na niego, że woła go oczyma — zamigotała biel jej rąk, zaszeleścił jedwab jej sukni — ale nie — mylił się...


Wlókł się zmęczony do domu.
Jakiś straszliwy, a nieskończenie cichy smutek krążył mu w żyłach, zlewał się w sercu, wdrążał się w najtajniejszą szczelinę jego nerwów.
Nigdy jeszcze nie był tak smutny.
A więc dopełnił się cud.
Kochał ją.
I przerażony pytał się sam siebie: więc to miłość?
Siadł na ławie i myślał.
Płomienną falą zlał się przed oczyma jego duszy cały szereg kobiet, które znał, pieścił, tulił i w namiętnych splotach z niemi się zrastał...
Ta, niedociekniona, tajemnicza, z połyskiem czarnego jedwabiu; jak pantera, przyczajona do skoku —
Ta, z oczyma gołębicy, a z sercem rozpustnem, łagodna jak gazela i drapieżna jak dziki kot —
Ta, śliska jak wąż, z ciałem chłodnem, jak liście róż wodnych —
Ta, wiotka i pyszna, upojona swym własnym przepychem —
I ta bezpierśna, w kształt smukłego efeba, i ta silna i giętka w kształt klingi z stali damasceńskiej...
A przecież żadnej z nich nie kochał.
Porzucał je bez żalu i nie czuł żalu, gdy go po-