Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/031

Ta strona została uwierzytelniona.

Wściekła tęsknota żłobiła mu głębokie bruzdy w duszy, ogień miał w głowie i piersiach.
A przecież miał ją w sobie, niósł słońce, wszechświat, niósł ją w swej piersi — i czemuż tęsknił?
Zaśmiał się cicho.
Twarz jej tak dziwnie jasna i przeźrocza, oczy jej tak wielkie i przestraszone, kształty jej tak wiotkie, jak młoda trzcina na wiosnę.
Gorączka go trawiła.
Przyszedł do domu i padł wyczerpany na łóżko.


Noc stężała w powietrzu — noc skamieniała, żadne światło już nie będzie mogło przedrzeć się przez olbrzymie sklepienie nocy, kamiennymi złomami nad ziemią roztęczone...
W ciemnej nocy krzyczały rozpacznie wielkie kwiaty za słońcem, gięły się w kurczach bólu, prostowały się, strzelając gwałtownie w górę, jak w konwulsyach tężca, słaniały się po ziemi, jakby się w nią wgrzebać chciały, a całe pola białych narcyzów patrzały w bezmyślnej rozpaczy, krwawemi oczyma przed siebie.
Białe narcyzy, z oczyma, co słupem stanęły i krwią zachodziły, krwią, co zwolna ściekała po smukłych łodygach...
A ponad tą wielką białą, krwawemi łzami zaszłą równiną, wybiegły dwie wiotkie, wyniosłe łodygi; dwie białe gwiazdy zakołysały się w powietrzu, pnąc się coraz wyżej, wdarły się rozkoszą nadziei w ciemne gąszcze nocy, stuliły główki, a oczy ich wpatrzały się w milczeniu świętych przeczuć w siebie.
Ale naraz wypełzał złoty wąż w górę, czołgał się