zwolna wzdłuż wiotkich trzcin białych narcyzów, okręcających się wokół pierścieniem, oplótł je złotą błyskawicą swego ciała, wyprężał się i kurczył, piął się coraz wyżej, a z maleńkiego pyszczka wybiegły dwa długie żądła, dwoje rubinowych oczu zachichotało migocącym blaskiem, — już sięgał białych listków kwiatu, już wpijał swe żądło w milczące oczy narcyzów...
Zerwał się z łóżka.
Cóż to? Więc to nie był sen?
Na biórku tkwiły w wazonie dwie długie łodygi narcyzów z dwoma ogromnymi kwiatami. Wokół nich wił się wąż w dziwnie pokurczonych splotach, wyprężywszy wysoko gibką szyję z małym łebkiem, w którym lśniła głęboko osadzona para ócz rubinowych.
Podszedł do biórka zdziwiony — dwa ogromne kwiaty dyszały jakimś namiętnym żarem, jakąś rozkoszną pieszczotą w silnym oplocie bronzowego węża.
Wyjął łodygi z bronzowych pierścieni, wziął chłodny metal węża do ręki, przyciskał go do rozpalonych skroni, głaskał go, przesuwał wzdłuż ciała, położył na biórku, patrzał długo na niego, — znowu go brał do ręki.
Zdawało mu się, że to żywy wąż został wrzucony do masy jakiegoś roztopionego metalu, i tam stężał w skurczach śmiertelnych.
Spojrzał na narcyzy: oczy ich nieruchomo w niego wlepione z jakimś wielkim smutkiem, z jakąś nieprzebraną tęsknotą. Czuł, że te milczące oczy żyją, że wdrążają się wielkiem pytaniem w jego oczy, szukają odpowiedzi, pragną, by do nich przemówił, by je do serca przytulii i pieścił.
Czyżby się sama zaklęła w kwiaty i w tego węża?
Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/032
Ta strona została uwierzytelniona.