Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/033

Ta strona została uwierzytelniona.

Przesyciła je swym oddechem, rozpieściła tęsknotą swego ciała, upoiła rozkoszą swoich ust?
Całował długo milczące oczy narcyzów; zdawało mu się, że wielkie, ciężkie powieki zamykają się w drżącem pragnieniu, rozkoszą obezwładniona głowa w tył się przechyla, rozpalone usta się otwierają, szukają jego ust, wpijają się nagle z gwałtowną żądzą i ssą krew z jego warg.
Bronzowy wąż w jego rękach począł nabierać życia i prężyć się; a naraz oślizgł mu się wzdłuż piersi, oplótł go lubieżnem, drgającem ciepłem jej ciała, tarł się o niego, znowu go obejmował i ściągał, ściągał stalową obręczą. — Ale nie! — to już nie był wąż, to była ona — czuł jak się pierścienie jej członków rozluźniały i znowu ściągały w bolesnych uściskach; wzdłuż jego ciała drgało jej dyszące pragnienie, gdyby krzyczące błyskawice w poświście burzy, jej serce biło mu o piersi ostremi skrzydły, usta jej wgryzły się w jego szyję i w coraz namiętniejszych splotach, uściskach wtuliła, wwinęła go w siebie...


Porwał się i patrzył błędnie w mrok pokoju.
Jestem chory, pomyślał, — ściskał kurczowo bronzowego węża i gryzł łodygi narcyzów.
Nie wiedział dokładnie, co się z nim dzieje.
Czuł tylko znowu olbrzymią posowę nocy, roztęczonej nad nim w kształt kamiennych sklepień gotyckich.
Było ciemno; tylko dwie wielkie, białe gwiazdy narcyzów słaniały się na wiotkich trzcinach łodyg wysoko ponad równiną białego, łzami zaszłego kwiecia.