Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/037

Ta strona została uwierzytelniona.

Patrzała na niego przymrużonemi oczyma; z poza długich rzęs wybiegały lubieżne węże kuszeń i wabień; kołysała się z rozkoszną pieszczotą na krzyżu i szeptała gorącym głosem:
Pomnisz, jak mnie ojciec mój przywlókł przed twój tron nagą, pełną wstydu i lęku?
Pomnisz, gdyś siedział na tronie drżący, spragniony i wyciągałeś ku mnie twe stęsknione ramiona?
Byłam czysta jak kwiat lotosu, kiedy Boga rodził: tyś rozbił świętą lampę mej duszy, rozlałeś w moje żyły zamknięty żar, przepaliłeś mi duszę aż do dna jadem żądzy i namiętności, a potem ukrzyżować kazałeś.
Głos jej stał się naraz dziki i namiętny:
Pomnisz, kiedy rzezańcy twoi wbijali złote gwoździe w białe lilie mych ramion — krew tryskała promieniem, a jam ci urągała, plułam przekleństwa w twoją twarz, wgryzłam jad zemsty w twoją duszę...
Chodź, chodź, biedny niewolniku krwi, którąś w szał rozsmagał w objęciach moich — chodź w piekło i rozpustę, którą w sobie rozpasałam — ukrzyżowałeś mnie, a tarzasz się przedemną...
Przyczołgaj się do moich stóp, bliżej — bliżej!
Czołgał się ku niej, chwycił oburącz jej nogi, porwał ją w wściekły uścisk...
I rozległ się krzyk:
Asztaroth! Asztaroth! Matko piekła i rozpusty...
Lecz w tej samej chwili przewiał wzdłuż jego czoła świetlany, nieskończenie czysty oddech liliowej dłoni...



Bał się otworzyć oczy, bał się, że to znowu sen — tylko już anielski — sen wniebowzięcia...