Minęło wiele dni i nocy.
Zamknął się. Nikogo nie dopuszczał do siebie.
Bał się wyjść na ulicę, bo wiedział, że ją spotka, czuł że go szuka, że błądzi całymi dniami i szuka go, jak on jej szukał.
A gdy wyszedł o zmroku, to skradał się po cichu wzdłuż domów, wzdłuż drzew ciemnych alei. Bał się każdego szelestu; każdy odgłos kroków go przerażał, bo wszystko, co go otaczało, cały świat wspomnień i myśli, cały świat po za nim stał się nią.
Nie wiedział, dlaczego się jej boi. Czuł tylko, że gdy ją spotka, stanie się coś strasznego.
A nigdy jeszcze tak za nią nie tęsknił; nigdy tak nie szalał.
Kiedy świat głuchł w bezmiernej ciszy; z gwiazd wykwitała cicha łaska światła, a między liściem przekwitłych kasztanów krwawił się bolesny smutek miesiąca, — wtedy, ach, wtedy wyciągał ku niej swe ręce w rozpacznym krzyku, wił się na ziemi w dzikim kurczu, czołgał się ku niej, bo zdawało mu się, że ściany się rozstąpić muszą, a owiana wonią wszystkich kwiatów, jakie w swych snach przeżył, spowita nieziemskiem czarem niebieskiego przepychu, spłynie ku niemu i obejmie w świetliste dłonie jego rozpalone skronie, przytuli, przypieści go do swego łona.
Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/045
Ta strona została uwierzytelniona.