Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/047

Ta strona została uwierzytelniona.

i z bezmiernym lękiem patrzał w ciemną noc pozamieścia.
To znowu czuł ją tuż po za sobą, kiedy siedział przy biórku i próbował pracować.
Wiedział, że gdy się obróci, zaprzepaści się w głębiach tych strasznych, bolesnych oczu, a może ssący ich ogień wypali mu źrenice, może go pochwycą jakieś upiorne kleszcze i zduszą go, stłoczą na ziemię — potworne widmo klęknie na jego piersiach i zmusi go patrzeć w głębokie jamy oczne, w których goreje piekielny żar.
I siedział nieruchomie, pełen dzikiego przestrachu, włosy jeżyły mu się na głowie, bał się ruszyć, bał się oddychać, krzyknąć, bo wiedział, że najdrobniejszy ruch zabić go może...
Tak minęły dnie całe i noce całe...


Aż wreszcie ból się przełamał — i w duszy swej zmógł swą straszną tęsknotę.
Musiał tylko jeszcze powiedzieć jej coś na pożegnanie, wyśpiewać ostatnie słowo...


Kiedy wchodził na estradę, nie widział nikogo; czuł tylko oddech tysiącznego tłumu, jak się olbrzymią salą przelewał po sali; w oczach mu rozkwitło zielonym blaskiem światło olbrzymich pająków; mózg się na chwilę rozmajaczył jakąś ciemną myślą o niej — chciał spojrzeć tam, gdzie wiedział, że siedzi i patrzy na niego, ale naraz świat cały znikł mu z myśli i stała się ogromna cisza w duszy jego.
Cisza przedstworzenia...