Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/051

Ta strona została uwierzytelniona.

Zmrok zaległ w pokoju.
Coś jakby szelest sukni, jakby przebłysk dwojga żarem dyszących oczu.
Zerwał się przerażony.
Nie to nie był sen. To ona — ona krwią, ciałem...
Stała oparta o ścianę i oddychała głęboko. Patrzeli na siebie niemi, przestraszeni...
— Przyszłam do ciebie... — szepnęła. — Przyszłam — tęsknota i pragnienie strawiły mnie.
I osunęła się w jego ramiona.


O, upojeń godzina — godzina cudu, kiedy dwie dusze w jedną się zleją, dwa ciała w jedno się splotą...
— Lękasz się grzechu? — pytał gorącym szeptem.
— Kocham grzech, kocham piekło — z Tobą — z Tobą...
I obwisła mu w ramionach w oddaniu się bez woli, bez pamięci...


I mówił do niej:
— Nie wiedziałem, co to szczęście, teraz wiem.
Z Tobą poznałem szczęście i wielką, nieprzebraną rozkosz.