Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/052

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dopełniła się godzina cudu, zaśmiała się błędnym, cichym uśmiechem.
— Nigdy jeszcze nie zdołałem stopić w sobie kobiety, szeptał namiętnie — Ty jedyna krążysz w moich żyłach, gdyby złoty wir pyłu słonecznego.
— Godzina cudu, godzina cudu! powtarzała cicho, bijącym szeptem, bezustannie.
Cisza.
— Czemu płaczesz? zerwał się przerażony.
Głaskała jego włosy, tuliła jego twarz w swych drobnych dłoniach dziecka, przyciskała się coraz gwałtowniej do niego, schwyciła oburącz jego szyję, znowu błądziły jej białe palce w jego włosach...
— Czemu płaczesz?
— Z rozkoszy, załkała.
Pieścił, tulił, całował, szeptał bezustannie, bezwiednie te same słowa, powtarzał te same zdania, kołysał ją i kołysał tak jak się roztkwilone dziecko kołysze w swych ramionach:
Uspokoiła się.
Przytulili się do siebie jak dwoje dzieci się do siebie tuli pod stogiem świeżego siana w chwili, kiedy nad niemi szaleje wściekła burza, a niebo rzuca czerwony posiew gęstych piorunów na ziemię.
— Czy dobrze ci tak? spytał.
— Mój Ty jasny, mój Ty jedyny, mój, mój, mój...
— Tak Twój, tylko Twój...
— Teraz już zawsze pozostaniemy razem, pytał z lękiem.
Nic nie odpowiedziała, tylko długie, palące dreszcze przebiegały jej ciało...
— Pójdę na krzyż — na krzyż, szepnęła za chwilę. Już we mnie wieczność zbiegła w przepastne