Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/053

Ta strona została uwierzytelniona.

odmęty. W godzinie cudu spłynęło całe moje życie... Nie pytaj — weź, przytul, zabij — zabij!
Milczeli długo.
I znowu mówił do niej:
— Pamiętasz, kiedym Cię niósł w strasznych burzach poprzez dziewicze lasy? Niebo się nad nami zarywało — wokół nas tańczyły zielone obręcze błyskawic, olbrzymie gałęzie kokosów i palm spadały z trzaskiem i hukiem zarywających się sklepień, zawalały nam piętrzącym się murem drogę; raz poraz rozszczepił piorun tysiącletnie drzewo, tak że szczapy słaniały się na wsze strony, rozpadały się wokół pnia, gdyby olbrzymie liście opadającego kwiatu. Orkan podrzucał nas, ciskał o olbrzymie pnie, walił na ziemię, a jam się zrywał i szedł i szedł, padał, czołgał się na klęczkach, wdrapywał się po stogach połamanych gałęzi, alem szedł, bom Cię niósł na mych rękach, a burza mego pragnienia była silniejsza od wszystkich burz lasów dziewiczych.
Nic nie odpowiedziała.
— Pamiętasz, kiedym z Tobą uciekał poprzez palące się stepy? Wicher ognia szalał po za nami, piętrzył się strasznymi filarami w niebo, przewalał się rozwścieczonym golfem po stepie, a jam biegł z Tobą, biegł, rozszalały, nieludzkim pędem; byłem silniejszy od ognia, nie dobiegł nas, bom miał Ciebie w moich ramionach, a silniejszy ogień od tego, co się na stepie rozszalał krążył w moich żyłach.
Nic nie odpowiedziała.
— Pamiętasz, kiedy łódź naszą porwał obłąkany Malstrom? Jednym kręgiem wiru stoczył ją na samo dno, wyrzucił gdyby kawałek drewna w górę, znowu pochwycił w swoją rozpasaną, rozkołowaną obręcz,