Czuł przez sen, że się zwolna i cicho obślizguje z jego ramion; przez sen czuł, jak mu krew ubiega, coś z jego duszy spływa —
ale to przez sen...
Czuł, że czyjeś oczy rozkrzyczały się w nim strasznem cierpieniem, że ogniem wichrzących gwiazd rozbłysły, a potem nagle zgasły, — raz jeszcze dalekie łyskanie, a potem wielka cisza ciemności —
ale to przez sen...
Czuł, jak gdyby delikatny, pajęczy jedwab włosów przewionął przez twarz jego, — zamajaczył mu w duszy odgłos lekkich kroków —
ale to przez sen...
Ale naraz uczuł w sobie straszną noc — noc, co stężała, skamieniała w powietrzu; i wiedział, że już światło się nie przedrze przez olbrzymie sklepienie nocy, kamiennymi złomami nad ziemią roztęczone.
Zerwał się przerażony, szukał na około siebie, ale jej nie było.
Na chwilę obezwładniał, stężał w strachu; nogi zadygotały pod nim, ale znowu się porwał, jął ją szukać w błędnem przerażeniu. Pierwsze słońce lalo niebieskie strugi światła do pokojów; szukał, szukał — zdawało mu się, że ją widzi przecież, że chwyta ją rękami, że przecież patrzy w jej oczy, że ma jej słodką dłoń
Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/056
Ta strona została uwierzytelniona.