Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/060

Ta strona została uwierzytelniona.

gwałtowniej w straszną przepaść — bez woli, bez siły, bez ratunku, aż wreszcie uczuł jakąś dziką rozkosz, że tak leci, tak się szarpie, tak się rozrywa.
I czuł jej moc i czuł jej ból i czuł jej niemoc, bo inna siła trąciła jej rękę.
I poraz trzeci słyszał jej głos, ale już w swem sercu: krzyk gorących dłoni, co się w jego włosach wiły, błagalne oploty jej ramion, kiedy jego szyję drgającym uściskiem obejmowały, dyszącą rozpacz jej ciała, gdy się o jego pierś tarło:
»Idę, nie szukaj mnie, nie czekaj na mnie, dopełniła się godzina cudu.«
Pociemniało mu w oczach, nogi się słaniać poczęły, ryknął z bólu jak raniony zwierz i padł na ziemię.


Zdawało mu się, że się przebudził.
Jechał na olbrzymim koniu poprzez dzikie stepy. Straszliwy upał pożarł trawy, wyssał rzeki i stawy, nic przed nim i nic po za nim, tylko mściwe, do biała rozpalone słońce, i niebo, co w piekielnych żarach płonęło. Iskrzące się mgły, to powietrze, które go otaczało, a rozpalona ziemia syciła ogniem jego rumaka. Szyszak gorzał na jego głowie, a stalowa zbroja ciało mu przepalała.
Jechał w dzikiej rozpaczy, bo w ramionach jego omdlewała z pragnienia i żaru mściwego słońca ta, którejby własną krew dał do picia.
I coraz wolniej wlókł się olbrzymi rumak, co chwila potykał się, padał na kolana, zrywał się znowu, kark mu obwisł, drżał jak osika, zdawało się, że krok jeszcze, jeszcze jeden wysiłek, a musi się wywrócić.