Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/062

Ta strona została uwierzytelniona.

w niebo, wyciągnął ramiona i mówił do niej z wielką mocą:
Nie będę Cię szukał, bo mam Cię w sobie, krążysz w moich żyłach, jesteś tchnieniem mej duszy, jesteś prądem mych pragnień, jesteś czarem mych snów, jesteś Mną.
Opadł i poraz wtóry uprzytomnił sobie, On z książąt ostatni, święte miasto, miasto śmierci i pustki, oblane strumieniem, co dzikie skały porozrywał, w granitach sobie wyrył łożysko, by tylko opasać matczynem ramieniem ukochane dziecko; i po raz trzeci spojrzał na to obce miasto, w kotlinie, u stóp swoich.
I mówił do niej i do siebie:
Jesteś słońcem, rozlanem we mnie. Ilekroć razy zechcę, staniesz przedemną i będziesz moją. Ale nie tu. Większy cud się dopełni tam, gdzie moje miasto się piętrzy na dzikich skałach, gdzie święty strumień wichrzy się i pieni głęboko w skalistych bezdnach i w podziemne kanały ciska kaskady zamrożonych stalaktytów światła księżycowego...
Nad jego głową rozbłysła wielka, zielona gwiazda, co go wraz z jego słońcem miała powieść do nowego Syonu, nowego Ierusch-Halaim, do odwiecznego Alkazaru jego przodków — tam, gdzie wśród wiecznych mroków śmierci miał się dopełnić większy cud...