Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/073

Ta strona została uwierzytelniona.

Wieczór zlewał się na świat. Czerwień porfiru lśniła ciemnym blaskiem drzewa hebanowego; święte krowy kapitelów zlały się w bezkształtne cielska; światło, co wązką szczeliną kolumn alei wpływało, gasło, cichło, drżało, gdyby płomień gasnącej pochodni.
W tej świętej chwili powstał i zwolna, z wysoko wzniesioną głową, jak gdyby dźwigał mitrę zdobywcy świata całego, przeszedł przez las kolumn; stanął na granitowym tarasie swego Alkazaru; dusza jego wyłoniła się z pęt ciała i świętą łaską rozlała się nad miastem i oceanem w bezbrzeżnem szczęściu.
Liść miedziany pociemniał w głębokiej, tęsknej patynie; niebieskie grona zwieszały się czarną, zmęczoną plamą na ciemną zieleń liści, a białe dachy gasły i stygły — I było to jakby cicha modlitwa z marzeń i snów spowita, — tęskna, daleka pieśń gęśli jego niewolnic.
A w gasnącej powodzi światła i barw tęczy, w martwej ciszy miasta katakomb, uczuł wreszcie że jest sam jedyny na całym świecie, gdzieś na obcej, miliony mil odległej gwieździe; zapomniał, że jest jeszcze ktoś prócz niego na świecie.
Był sam.
Zciemniało. Zastygły cuda na niebie, i ciemna noc opadła ciężkim kirem na miasto.