Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/080

Ta strona została uwierzytelniona.

I w strasznej tęsknocie krzyczał za nią, wyciągał ręce, błagał i łkał.
Stanęła. Cichem jaśnieniem przebiegł przez jej usta niewypowiedzianie słodki, tkliwy uśmiech.
A głos jej rozanielił się w jego sercu:
— Pójdź za mną. Ta miłość nie z tego świata. Pójdź za mną! Tam Ty i Ja staniemy się jedno — nie tu, nie tu...
Och chodź, chodź, słodki, jedyny mój — tak długo krzyczałam za Tobą, rwałam się ku Tobie, wiłam się w kurczach bólu i tęsknoty, a ciałem stać się nie mogłam, a teraz wiem, że żadna choćby najpotężniejsza ręka mnie ztąd wyrwać nie zdoła...
Och chodź, przyjdź jedyny kochanku mój!
Utulę Cię taką rozkoszą, uśpię Cię takimi czary, o jakich nie śniłeś w twoich najgorętszych snach, pokażę Ci nowe światy, odsłonię Ci opony wszystkich tajemnic, owinę Cię mojem ciałem, spoczniesz przy mnie jak na łonie Boga — czemu się wahasz?
Cofała się zwolna, spływała w dal, a on szedł za nią, chwiał, potykał się, ale zdawało mu się że jakaś niewidzialna siła sprzęgła jego oczy z jej postacią, rwała go za oczy, aż mu z orbit wychodziły — szedł — szedł...
Spływala w dal, gasła. Jeszcze jeden uśmiech jak słaba błyskawica, co się delikatnem jaśnieniem zleje wzdłuż krańców nieba:
Stał oszalały na tarasie swego pałacu i patrzał w straszliwe cuda.


Morze stało w płomieniach.
To już nie morze, ale orkany fal z płynącego metalu, tryszczące warami gotujących się kamieni.