Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/081

Ta strona została uwierzytelniona.

Było, jakby cała powierzchnia ziemi płynną się stała, zagotowała i rozszalała się w przedpotopowych burzach, w potwornych konwulsyach, podrywach i szałach.
W czarne niebios sklepienia buchały wściekłe wodotryski kipiącego metalu, tryszczały geyzery gotujących się zatorów; opętane golfy kurczyły się, buchały i rzucały się na siebie w orkanach ognia i skier; ze wszech stron lały się straszne potopy ognia i warów; kołowały się w wirujących odmętach w gotującą się ciecz stopione głazy, skały i gór łańcuchy.
A otóż nagle zgasło morze i tam gdzie jeszcze przed chwilą widział wściekłe pożary, roztaczały się przed jego okiem nagie, rozwichrzone sierry.
Podartymi strzępami wykrzykiwały w niebo rozpasane odmęty kamienia, podrzucone i zastygłe w chwili gdy je straszny tai-fun ziemi w niebo ciskał. Wirowały się wokół zatory kamienne, skurczone, powikłane, wkręcone w niebo spiralną linią sprężyny. Z jednej i z drugiej strony wżerały się w siebie dwa łańcuchy gór, gdyby dwa rozjuszone malstromy, co się wzajem w bezdenne leje zwalić chciały. A z góry do dołu lały się wodospady kamienia, sterczały katarakty skalne; tu i owdzie ciskały się w niebo w kształt smukłych wieżyc ostre złomy i wirchy, jak gdyby w chwili skamienienia całe łono ziemi się w szmaty podarło i z wszelkich szczelin i czeluści płynne strumienie lwy z siłą Niagary w niebo ogniem rzygały.
I z wzrastającem przerażeniem patrzył na to w góry, skały i kruszec zsiadłe morze.
A naraz zajaśniały skały i gór łańcuchy czarnym połyskiem stali, niebieskiem lśnieniem rzniętego ołowiu, białawym błękitem cyny, brudną szarością żużli węgla